Co roku w styczniu to samo. Wchodzę do marketu, a tam zmiana dekoracji: znikają ozdoby świąteczne, fajerwerki, a ich miejsce zajmują kiełkujące żonkile, szafirki, pękate cebule hiacyntów i nasiona. Mnóstwo nasion. Posegregowane firmami, cenami, odmianami, kolorami. Wystawione na niekończących się wieszakach tworzą barwne ściany i obiecują obfity i barwny sezon. Tylko „kup Pani nasionko…” 🙂
Znacie to? Ja aż nadto. Ta obietnica sukcesu i kolorowych rabat jest tak silna, tak bardzo działa na wyobraźnię, że kupujemy oczami. Tak, mi także nadal się to zdarza, chociaż powinnam być już odporna 🙂 Znam nie tylko marketingowe sztuczki, ale także znam rośliny. Wiem, które nasiona muszą być mega świeże, żeby skiełkować, a które powinnam wysiać jesienią, albo nawet latem ubiegłego roku. Wiem, które z bylin, czy warzyw i tak nie udadzą się w moim ogrodzie, albo zajmą tyle miejsca, że i tak w gruncie ich nie posadzę. To może chociaż w donicy?… Wiem, że nie na pielęgnację nie wszystkich roślin będę miała czasu, moja szklarnia jest mała, a pół ogrodu przez pół roku jest w permanentnym cieniu. Ale i tak kupię, bo chcę mieć u siebie taki okaz, taką odmianę, taki kolor. Kompulsywne zakupy nasionek. Nie jest to już nagminne, ale nadal mi się zdarza. Co więc zrobić, żeby się temu oprzeć?
Jak nie wiadomo od czego zacząć, to zacznij od pieniędzy.
Mimo, że jestem rasową poznanianką, to nie oszczędzam na swoim hobby. Mogę chodzić w starych portkach, odmówić sobie mani, pedi czy kosmetyczki, ale majątek stracę w sklepie ogrodniczym i papierniczym. W tych dwóch miejscach „tracę rozum”, jak mawia mój Mąż 🙂 Nie jest to powód do dumy, raczej powód do pracy nad sobą. Kiedy jakiś czas temu zaczęłam regularnie sprawdzać, na co wydaję pieniądze, okazało się że kasa leci na początku sezonu ogrodniczego na nasiona i rośliny. Kupowałam nasiona w lutym, marcu, kwietniu i w maju, a potem późnym latem i wczesną jesienią. Starałam się co prawda najpierw zliczyć wszystkie nasiona, które w domu mam, zrobić ich listę, a dopiero potem dokupić brakujące, ale miałam wrażenie, że co sezon ktoś wymyśla nową odmianę sałaty, rzodkiewki, pomidora… 🙂 Tu 3 złote, tam 4, razy dwa albo i trzy, bo przecież u nas jada się sałaty hurtowo. Do tego kwiatki polne, odstraszające komary, wabiące pszczoły, świetnie wyglądające w bukietach. Okazje i promocje także się w tej branży zdarzają, więc korzystałam. Aż jednego dnia wyciągnęłam wszystkie nasionka i posegregowałam je: sałaty, kapusty, pomidory, papryki, kwiaty jednoroczne, dwuletnie… każdą odmianę na kupkę, wszystkie kupki obok siebie – zajęły całą podłogę w saloniku, czyli jakieś 5 m kw. Przeliczyłam szybciutko po 3 zeta za paczkę i chwyciłam się za głowę 🙂 O ileż taniej byłoby zostawić po jednej sałacie każdej odmiany i pozwolić wypuścić jej pędy kwiatowe, a potem zebrać te nasionka. To samo można zrobić z kapustami, rzodkiewkami, cebulą, kwiatami…
Milczeniem pominę zakupy cebul kwiatowych, kłączy, roślin w donicach – tych nie wyliczam w tym wpisie, bo skupiam się tylko na nasionach. I nie czarujmy się – wyhodować tulipana z nasiona to byłby spory sukces okupiony przede wszystkim cierpliwością. A my chcemy tu i teraz, więc wracamy do nasion 🙂
Ogród nie jest z gumy
Mój główny warzywnik ma 40 m kw, od zeszłego sezonu mam też 4 grządki podwyższone w bocznej części ogrodu, w lekkim zacienieniu. Sukcesywnie dostawiam też duże donice, w których rosną borówki, maliny czy szybkorosnące warzywa. Oczko wodne ma jakieś 15 m kw razem ze strumieniem, rabata przed domem, ogródek frontowy, rabata przed warzywnikiem, rabata pod sosnami i rabata przy ścianie garażowej. Do tego trawnik z ogniskiem, taras przy oczku i tarasik przy salonie. Malutki, wąski, ale zmieści sporo donic. Donice z warzywami, głównie pomidorami i paprykami stoją też na schodach. I koniec – nie mam więcej miejsca… Mogę pokusić się o uprawę wertykalną (ale to kolejna kasa na konstrukcje) ale w poziomie nic więcej nie wysieję ani nie posadzę. Nawet likwidacja części trawnika to kilka metrów kwadratowych więcej – za mało na rewolucję.
Doskonale rozumiem tych z Was, którzy są na początku swojej drogi ogrodniczej, albo mają dużo więcej terenu do zagospodarowania. Jeżeli do tego macie czas i umiecie rozmnażać rośliny z nasion – to super. Oszczędności są ogromne, a do tego niezła zabawa i poletko doświadczalne w jednym. Minus? CZAS.
Bo na wyhodowanie bylin czy roślin dwuletnich potrzeba minimum jednego sezonu. Na krzewy (rozmnożone ze zdrewniałych sadzonek) jeden – dwa sezony. Co do drzew nie wypowiadam się – to kwestia kilku – kilkunastu lat, żeby w zależności od gatunku cieszyć się średniej wielkości drzewkiem. ostają więc kwiaty zielne – jednoroczne, dwuletnie i byliny. Trawy i warzywa – tutaj Natura działa szybciutko, za co cześć jej i chwała.
Na większym terenie polecam uzbroić się w cierpliwość, poświęcić sezon lub dwa na wysiew roślin i obsadzenie nimi swoich dobrze zaprojektowanych i przemyślanych rabat (tak, to klucz do sukcesu, serio!) ewentualnie zakup gotowych roślin w nieco mniejszej ilości i pozyskanie z nich nasion w kolejnych sezonach.
Ale tutaj nadal podtrzymuję to, co napisałam w tytule wątku – ogród nie jest z gumy. Nie wciśniesz w niego więcej niż jest on w stanie pomieścić. Nawet jeżeli pozbędziesz się trawnika i zamienisz go na kwiatowe dywany – warto to sobie uświadomić na początku przygody z ogrodem.
Termin przydatności do wysiewu i tajemnicze F1
Wszystko ma swój termin przydatności – nasiona też. Z czasem nawet te, które są przechowywane w idealnych warunkach, tracą swoje zdolności do kiełkowania. Starzeją się – po prostu. Może w tych luźnych dywagacjach zrobię szybką ściągę na tematy trwałości nasion? Nieeee… Zrobię z tego osobny wpis. Dziś jako ciekawostkę podam Wam tylko, że średni czas przydatności nasion to 3 lata. Są jednak takie nasiona, które trzeba wysiać w pierwszym sezonie po zbiorze, a są też takie, które mogą wykiełkować po wielu latach. Po ilu? Najstarsze nasiona, z których udało się pozyskać zdrową roślinę miały… 124 lata. To były nasiona jęczmienia.
Ważne jednak, żeby nasiona dobrze przechowywać. Dobrze, czyli w miejscu suchym i chłodnym. Temperatura zależy od gatunku roślin. Nasiona drzew i krzewów leśnych w gospodarce leśnej (w Bankach Genów) przechowuje się w zimnie. Dosłownie, bo temperatura takiego przechowywania to ok. – 10 stopni. Większość nasion przechowuje się w temperaturach ok. 5 stopni, natomiast zalecana w domowych warunkach temperatura przechowywania to mniej więcej 10-16 stopni. Czyli zostaje piwnica. Kto przechowuje nasiona w piwnicy? Niewielu z nas. Zwykle trzymamy je w pokojach, w których jest ok. 20 stopni. To znaczy, że zdolność ich kiełkowania jest obniżana z każdym rokiem przechowywania. A to znaczy, że nie warto nasion chomikować na kolejne lata. Czy więc wyrzucać takie nasiona? Nie – w starszych zapasach warto sprawdzić ich zdolność kiełkowania. O tym jak to zrobić także napiszę w kolejnym poście.
A co z nasionami zebranymi samodzielnie? Je także wysiewamy jak najszybciej (w ciągu maksymalnie trzech sezonów, a najlepiej od razu w kolejnym). Problemem są nasiona zbierane z roślin F1. Tajemnicze F1 to nic innego, jak oznaczenie roślin o wyselekcjonowanych, pożądanych przez nas konkretnych cechach. Takie „klony” matczynej rośliny. Rośliny heterozyjne, czyli skupiające w pierwszym pokoleniu (stąd F1) te najlepsze cechy. Nie ma to nic wspólnego z genetyczną modyfikacją, bo taka selekcja pożądanych cech to naturalny proces.
Czyli np. pomidor odmiany „XY F1” na zdjęciu jest krwiście czerwony, pięknie żeberkowany, ma owoce o wadzie ok. 500g, smak słodko kwaskowy, soczysty, skórkę, która łatwo odchodzi od miąższu, jest odporny na zarazę ziemniaka i suchą zgniliznę pomidora. I zakładając, że taka roślina będzie miała normalne warunki rozwojowe, to takie właśnie owoce otrzymamy w pierwszym pokoleniu. Czyli w sezonie wysiania. Jeżeli z zebranych pomidorów zbierzemy nasiona, i wysiejemy je w kolejnym roku, to zdecydowana większość owoców nie spełni naszych oczekiwań. Cechy „F1” będą rozmywały się w każdym kolejnym pokoleniu. Dlatego nie warto zbierać nasion z warzyw oznaczanych symbolem F1.
Bioróżnorodne ogrody kontra bezrefleksyjne chciejstwo
To wsadzam teraz kij w mrowisko 🙂 Ogród botaniczny, czy ogród przydomowy? Bioróżnorodność czy chaos gatunkowy na małej przestrzeni? Dużo wszystkiego wszędzie, czy skrojone na miarę rabaty o kilku gatunkach? Nie znam się, ale ładne jest i chcę to mieć w swoim ogrodzie?
To temat rzeka i niestety ociera się o krytykę niektórych ogrodów jakie oglądam na forach i grupach fejsbukowych. A krytyki chciałabym uniknąć za wszelką cenę. Dojście do umiaru we własnych ogrodach jednym zabiera kilka sezonów, a inni nigdy do tego etapu nie dojdą. Bo nie chcą, nie lubią, nie słuchają. Bo im się tak podoba. I co w tym wpisie ważne – KUPUJĄ nasiona na potęgę, nie mając często pojęcia o tym jak dane rośliny samodzielnie hodować, jakie muszą mieć warunki do wzrostu i życia i tak dalej…
Dzisiejsze „modne” ogrody stoją w kontrze z babcinymi ogródkami jakie pamiętam z dzieciństwa. Tam wszystkiego było dużo, ale te kompozycje były tak spójne, jak znane mi dziś ogrody Pieta Oudolfa. Tam zawsze coś się działo. W ogrodach nie królowały trawniki, co było plusem samym w sobie – kawę pijało się na tarasie, albo werandzie, a cały teren ogrodu podzielony było ścieżkami oddzielającymi pełne barw i kształtów rabaty kwiatowo bylinowe od grządek warzywnych. Fasole pięły się po konstrukcjach, po ogrodzie luzem biegały kury, a malutki kurnik stał gdzieś z boku, razem z drewutnią i kącikiem gospodarczym. Ognisko paliło się dwa razy w roku, wiosną i jesienią, dokładnie na środku jeszcze niezapełnionych lub już pustych grządek warzywnych. Pod rynnami obowiązkowo stały beczki na deszczówkę. Ogród był rezerwuarem nasion z suchych strąków, warzyw, owoców, kwiatów, ziół, jajek i mięsa wolno biegających kur. To był standard w wielu zwykłych, polskich ogrodach przydomowych.
W niektórych sąsiednich ogrodach za piaskownicę lub huśtawkę robiły opony, czasami takie pomalowane cuda tworzyły obwódki rabatek przed domem, ale serio – nie pamiętam tego zbyt wiele. W ogrodzie mojej prababci i dziadka tego nie było. Skąd więc wzięło się późniejsze mydło i powidło w ogrodach przydomowych? Chcieliśmy z dobrego zrobić lepsze?
Jakkolwiek by nie było, to jednak w tamtych ogrodach panowała zdrowa bioróżnorodność. A nasiona roślin przede wszystkim zbierano samodzielnie i nadwyżkami wymieniano się z sąsiadami. Nasion do kupienia było naprawdę niewiele i królowały właśnie te tradycyjne odmiany kwiatów i warzyw.
Co do chciejstwa, to serio – uwielbiam eksperymenty w ogrodzie. Zdarzało mi się kupić nasiona (czy rośliny) nietypowe, ciekawe, egzotyczne, nieznane mi wcześniej, albo znane z kuchni, a niekoniecznie z ogrodu. Uśmierciłam na przykład pustynniki, chociaż posadziłam je „zgodnie z instrukcją”. Lato było jednak deszczowe, a drenaż okazał się niewystarczający. No i po pustynnikach 🙂 Fiaskiem zakończyła się także hodowla „od nasionka” orzeszków ziemnych – większość zjadły zwierzaki i owady, a ja z połowy grządki uzyskałam może dwie garści fistaszków:) Wielkim zdziwieniem zakończyło się wyhodowanie karczocha, który zajął mi lwią część mojego warzywnika (tak 1,5 na 1,5 metra na jeden krzew…) i w pierwszym roku żaden nie wydał kwiatów. Rośliny były wysokie i szerokie, nie zdecydowałam się więcej na ich uprawę. Może kiedyś, może w donicy? Ale to wymagające warzywo, trochę kaprysiło, „poszło w liście” i nie spełniło kulinarnych oczekiwań – takie moje ogrodnicze chciejstwo.
Jeżeli takich paczek z nasionami w swoim koszyku zakupowym masz kilka i zakładasz, że w tym sezonie będziesz próbować nowości – to ok, samo dobro! Ale jeżeli pół koszyka to paczki z nasionami roślin, które kupujesz oczami, nie masz pojęcia o ich uprawie, to możesz jedynie zniechęcić się do dalszej przygody z ogrodnictwem. Ja się do karczocha zniechęciłam, tak samo zresztą jak do uprawy cebuli z siewu – na mojej glebie i w moim warzywniku permanentnie mi to nie wychodzi 🙂 Dymki za to rosną jak szalone!
Jak więc oprzeć się nasionkomanii?
Po pierwsze – posegreguj te nasiona, które już masz z poprzednich sezonów. Zastanów się, dlaczego masz nieotwarte opakowania, dlaczego nie zostały wysiane? Nie było czasu? Przegapiony termin? Zapomniało się o nich?
Po drugie – policz ile masz tych paczek otwartych/nieotwartych i sprawdź terminy ważności. Informację o tym masz na opakowaniu. Wyrzuć te przeterminowanie, policz te jeszcze zdatne do wysiewu i posegreguj gatunkami i odmianami.
Po trzecie – zrób plan w których miejscach i kiedy je wysiejesz. Plan rabaty, plan wysiewów w donicach czy pojemnikach, plan wysiewów w warzywniku. Teraz porównaj ten plan z policzonymi nasionami (kiełkuje zawsze 90-80% nasion jeszcze zdatnych do wysiewu pod warunkiem przechowania ich w odpowiednich warunkach) – dokup tylko te, których masz za mało, albo w miejsce tych, z których wysiewu chcesz zrezygnować (jak ja kiedyś z karczochów).
Po czwarte, najważniejsze – jak nie możesz się opanować i koniecznie MUSISZ kupić nasionka, to kup te na kiełki albo młode listki 🙂 A nasiona na kolejny sezon po prosty zbierz samodzielnie.
Po piąte – nie kupuj więcej niż 3 nowości, których upraw musisz się nauczyć. To i tak dużo jak na pierwsze razy. Warto też podzielić się takimi nasionami z kimś jeszcze, a potem porównać wyniki uprawy.
Po szóste – nie kupuj nasion roślin, które nie utrzymają się w Twoim ogrodzie; masz ogród zacieniony, to pewne, że nie urosną w nich lubiące cień kwiaty… Masz ogród w pełnym słońcu? Nie kupuj nasion roślin, które rosną tylko w cieniu. I tak dalej.
Po siódme i ostatnie – na zakupy na dział z nasionami (albo w Internecie, to to samo) idź uzbrojona w notatki z punktów powyżej. Inaczej na bank wpadniesz w sidła nasionkomanii.
Dobra – ostatnie będzie ósme – jak Ci się nie uda opanować i po raz kolejny poszalejesz z nasionkowymi zakupami, to nic. Jest mnóstwo miejsc w Internecie, gdzie można się nasionami wymienić. A potem wróć do tego wpisu za rok 🙂