Zielony SPŁYW Wełną czyli sposób na ostatni wakacyjny weekend

Lato się kończy, jesień zaczyna szeleścić pod drzwiami opadającymi liśćmi, jabłka w sadach dojrzewają, z kominów coraz to nowych unosi się leniwie dym…płoną też ogniska w ogrodach i na polach – palimy resztki z grządek, porażone przez choroby owoce i liście (absolutnie nie nadają się one na kompost!), przycięte po cięciach ostatnich gałęzie. Ale jeszcze żyjemy wakacjami, urlopami, dzieciaki za tydzień idą do szkoły, ale wszyscy pamiętamy jak wyglądały pierwsze dni nowego roku szkolnego: lekcje organizacyjne i opowieści wakacyjne:)
Miałam wrażenie, że nawet nauczycie myślami jeszcze bujają się na letnim hamaku:) Tak więc skoro pogoda nadal całkiem, całkiem, za nami świeże wspomnienia wakacyjnego lenistwa, a dzieciaki jeszcze nie są nadmiernie obładowane zadaniami domowymi – warto wybrać się na zielony spływ kajakowy. Ot, takie nietypowe zakończenie lata:)
Od razu zaznaczam, że wpis NIE JEST sponsorowany – pisałam już, że uwielbiamy aktywnie spędzać wolny czas, a że mamy go niewiele, to rzadko udajemy się daleko. Z takich podróży przywozimy masę wspomnień, dobrych wrażeń i sporo zdjęć, a najciekawsze i najbardziej przyjazne dla nas miejsca po prostu polecamy:) Dziś postaram się  udowodnić, że i tuż pod domem może być ciekawie, egzotycznie i wesoło. Wpis jest subiektywny, będziecie wiedzieć dlaczego, bo oprócz zachwytu znajdzie się też krytyka:)
Pewnego lata szukaliśmy sposobu na spędzenie fajnego weekendu – Syn wyjechał na biwak, a nam zamarzył się romantyczny wypad we dwoje zamiast weekendowego szukania roboty – a ta jak wiadomo zawsze się znajdzie:) Tym razem jednak nie chcieliśmy pałacowych wnętrz i kolacji przy świecach – szukaliśmy miejsca na aktywny wypoczynek. Znalazłam propozycję spływu Wełną – to od nas „żabi skok” więc obyłoby się bez długaśnych podróży. Spływy organizowane były w ramach jednego dnia z wieczornym ogniskiem  w iście spartańskich warunkach – tak „pomysłowej” toalety jeszcze nie widziałam: w ziemię wkopany był pojemnik a la wielka puszko-beczka do którego prowadził labirynt z brezentu zawijający się niczym ślimak.
Beczka wkopana była tak wysoko, że ja nie sięgałam szanownym siedzeniem… skutkiem czego opuściłam labirynt i zmuszona byłam udać się za dwa krzaczki. Jednak mam harcerskie korzenie i nie za takie krzaczki chodziło się za potrzebą:) Inni mogliby jednak być zdegustowani. Żałuję że nie zrobiłam zdjęć, jednak widok mało estetyczny:) To był właściwie jedyny mankament całego założenia, choć szczerze przyznam – TERAZ całość wygląda zupełnie inaczej.
Właściciel mądrze zainwestował zarobiony grosz – nie we własną kieszeń, a w interes, który obecnie kwitnie.  Ale wróćmy do naszej wycieczki sprzed dwóch lat. Na parkingu… zwierzęta. Jedno zwierzę wyłamało nam lusterko od samochodu. Ot, się osioł przyczepił… a nawet dwa:)
Na brzegu wesoło i gwarno. Każda para dostawała kajak, kapoki, wiosła i krótką instrukcję co i jak. Nam nie uśmiechało się wracanie tego samego dnia i uzgodniliśmy, że dopłyniemy sobie do Warty i stamtąd nas odbiorą:) Nocleg znajdziemy gdzieś po drodze.
Wśród śmiechów, pokrzykiwać, niekontrolowanych i nie tylko wpadek do wody, odbiliśmy od brzegu.
Gwar cichł, nerwy opadały, ogarniał nas spokój i zieleń… Widoki jakich byliśmy świadkami nie sposób opisać słowami – było iście bajkowo

Drzewa moczyły nogi w leniwych wodach Wełny…

Grzybienie soczyście się zieleniły liśćmi i bieliły królewskimi kwiatami

Chatka Puchatka:)

I norka wodnego stworka.

Taniec grzybieni i pływającej drobnicy – wszystko lekko falowało jak w walczyku

Oczywiście obowiązkowo musiały odbyć się nasze rytuały kawowe: jedna kawa w południe, druga po południu. Na rzece ciężko, musieliśmy zakotwiczyć. A z tym kotwiczeniem to nie lada wyzwanie było…:)

Parkowanie…

Wspinanie…

Nakrywanie do stołu…

Zasłużona mała czarna:)
Dopłynęliśmy do młynu. Tam czekały samochody i przyczepy na kajaki oraz budka z bigosem i kiełbaskami…

Rozbawione towarzystwo popakowało się w auta i ruszyło na imprezę.
My przetransportowaliśmy kajak przez kawał trawnika i odbiliśmy od brzegu.

To boi się nogi zamoczyć:)

Zielony dywanik

Teraz nie było już tak spokojnie – rzeka bywała głęboka, wartka, spotykały nas niespodzianki w postaci powalonych drzew.

O ile w pierwszym biegu można było spokojnie wyjść z kajaka, bo wody po kolana, to teraz ja nie miałabym gruntu… musieliśmy dobijać do brzegu i przenosić sprzęt (a w kajaku było wszystko) górą. Dopłynęliśmy na spanie…
Gospodarstwo jak widać przyjazne zwierzętom, ale w pokoju jaki dostaliśmy panowała nieziemska duchota…otworzyliśmy okna i poszliśmy się myć. Zapomnieliśmy tylko, że mieszkamy nad rzeką:) Z komarami walczyliśmy całą noc…walkę tę nierówną zrekompensowało nam przepyszne śniadanie „za grosze” jakim ugościła nas gospodyni – była kawa, jajecznica z wiejskich jaj, ser KOZI, wędliny własnego wyrobu…bajka, niebo w gębie:) Pożegnaliśmy się i zapakowaliśmy majdan do naszego kajaczka. I w drogę…

Gniazda zimorodków – widzieliśmy te niebieskie klejnoty, ale zrobić takiemu zdjęcie graniczyło z cudem (zwłaszcza jak samemu było się w ruchu)

Tu się jeszcze zmieściliśmy. Tam gdzie nie daliśmy rady, musieliśmy przenosić wszystko górą.

Siła spokoju…

Tu był slalom – gigant:)

Kuprem do obiektywu…:)

I krokodyla tylko brak 🙂

Postój i kontemplacja, czyli ładowanie bateryjek:)

Rozlewiska Wełny przy ujściu do Warty powitały nas mrocznym odcieniem wody. Od czasu do czasu szorowaliśmy o skryte w ciemnej toni gałęzie. Zrobiło się…inaczej. Zniknęły malowniczo podmyte brzegi czy wstęgi wodorostów. Było coraz więcej ludzi i przestrzeni. Wiedzieliśmy, że kończy się coś bajkowego…czas było wracać do rzeczywistości. Mój mąż pomylił kierunki i daliśmy się porwać prądowi Warty. Kiedy zrozumieliśmy pomyłkę, musieliśmy zrobić zawrotkę.
Płynęliśmy pod prąd prawie kilometr, czułam w ramionach OJ CZUŁAM! Na szczęście udało się nam nie utonkać, nie stracić cennego sprzętu, ciuchów i w ogóle dopłynąć szczęśliwie:)
Umówieni na telefon zadzwoniliśmy że koniec imprezki. Pan przyjechał po nas i odstawił do Nowego Młyna. Tam czekał na nas poczęstunek – prawdziwy chleb wypiekany przez właścicielkę – polany oliwą, posypany solą morską i grubo mielonym pieprzem okazał się takim rarytasem, że po bochenki (jeszcze ciepłe!) ustawiła się spora kolejka:) Wzięłam i ja – dwa. Długo nie wytrzymały, po powrocie mieliśmy gości – zjedliśmy wszystko. Tradycyjnie – ze smalcem i ogórkiem:)
Jeżeli macie ochotę na równie wspaniałą podróż (może krótszą, może dłuższą), to polecam zajrzeć pod TEN  adres. Nowy Młyn się rozrósł, wypiękniał, widać rękę solidnego gospodarza, który zaczynając od kilku kajaków i prowizorycznej „toalety” stworzył wspaniałe miejsce, pełne urokliwej przyrody i cudownego smaku, do którego z pewnością nie raz powrócimy:)
Miejsc takich jest w Polsce z pewnością więcej, może i Wy znajdziecie tuż pod nosem taką atrakcję, która za niewielkie pieniądze pozwoli się Wam cieszyć cudownymi wspomnieniami.

12 komentarzy

  1. Wspaniały pomysł na aktywny wypoczynek i przepiękne krajobrazy. Narobiłaś mi ochoty na taka wyprawę.

  2. Cudowne widoki. A rekinów nie było (niektóre zapuszczają się do rzek).

  3. Rzeczywiście, tylko krokodyla brak:)) Fantastyczna wyprawa, mnóstwo pieknych obrazków. Drzewo , które boi się wody najlepsze!

  4. Bardzo fajna ta ich oferta. Już przejrzałam i myślę kiedy mężowi zrobić niespodziankę 😉 Super, że te miejsca dla kilkulatków są w kajaku!

  5. Madziu przez moment przeniosłam sie w świat bajki, a czasem i horroru z tymi wszystkimi niespodziankami po drodze:) Oglądając i czytając moja myśl była jedna: Boże tylko krokodyla brak:) Widzę że i Ty miałaś te same myśli…cudowny wypad mieliście.

  6. Bardzo przyjemna wycieczka:))) Ja mam całe lato gości, więc na koniec lata cieszymy się spokojem u siebie. Pozdrawiam:)))

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*