REPETA oraz pak choi, majowy oddech i zakurzona przeszłość

Zainspirowana postem Gwenaelle i kolejnym McDonaldem otwartym w Poznaniu, postanowiłam powrócić wspomnieniami do własnego dzieciństwa i do jego smaków. Problemy mojego Syna z żołądkiem (fast foody poza domem…) złagodniały kiedy odseparowany od śmietnikowego jedzenia i picia wrócił na łono domowej kuchni:) Poszperałam w głowie i postanowiłam na potęgę wskrzesić kilka dań zdrowych, pożywnych, przygotowywanych z warzyw własnej produkcji.
Dawno temu, kiedy byłam dzieckiem, w moim domu przygotowywano repetę. Po naszemu – gęstą zupę warzywną. Jednak „nasza” repeta to była zupa z  ziemniaków, marchewki, młodej kapusty i młodej kalarepy – do zupy dodawano nie tylko łodygę ale też liście kalarepy poszatkowane na długie paski. Jeśli więcej było kalarepy – była repeta. Jeśli zaś prym wiodła kapusta, a w zupie lądował kminek – jadło się parzybrodę:) 
 
Warzywnik z moich wspomnień był spory, a może tak mi się wydawało z perspektywy dziecka i ilości fasoli którą rokrocznie musiałam łuskać z suchych strąków:)  – Dziadek na rośliny ozdobne poświęcił niewiele miejsca – wzdłuż ścieżki na wąskich rabatkach rosły jednoroczne kwiaty i trochę bylin, przy tarasie masowo róże pnące i piwonie. Reszta ogrodu (dobre 300-400 m) to była część użytkowa, która karmiła cała rodzinę. Po bokach domu rosły drzewa i krzewy owocowe oraz wielka leszczyna. W ogrodowym kącie znalazło się też miejsce na kurnik, domek na narzędzia, a do boku kurnika przyklejone były klatki z królikami. Króliki zniknęły jako pierwsze – dorastałyśmy z kuzynką i rozumiałyśmy coraz więcej:)
Dziadek nie ryzykował łzawych protestów. Kury jakoś nie robiły na nas aż takiego wrażenia, wiedziałyśmy skąd się wzięło pieczyste na stole, skąd pachnący rosół…
Wracając do warzyw – pamiętam szabelek (fasolkę szparagową) zjadaną prosto z gotowanej wody polaną tartą bułka (tartą bułkę smażymy na patelni z masłem – duuużo masła:) i solą), białą fasolę (fasola Jaś) gotowaną i polewaną masłem,  słodki groszek (cukrowy), redyski (rzodkiewki) dodawane do twarogu, albo skrojone w plasterki na chleb same lub jako dodatek, pyry (ziemniaki) gotowane i podawane polane z masłem i posypane koperkiem, albo jako pyry z gzikiem, czyli ziemniaki z twarożkiem lub białym serkiem wymieszanym ze szczypiorkiem, posiekaną cebulką czy pietruszka (wariacji mnóstwo…), przy czym młode ziemniaki były tylko myte, albo „skrobane”, nie obierało się ich ze skórki, ze starszych ziemniaków robiło się plendze czyli placki ziemniaczane posypane cukrem, albo szagówki (kopytka) – szagówki bo ciasto rolowało się w wałki i cięło po skosie, a skos…to  skrót czyli  po naszemu „szaga”:)
Szagówki jadło się polane pokrojonym w kosteczkę boczkiem podsmażanym z cebulką i z gotowaną kiszoną kapustą.

Szagówki… wspomnienia Japonki

Na potęgę jadaliśmy cebulę – gotowaną, marynowaną, smażoną, duszoną,  dodawaną do wszystkiego, nawet na chleb – była zjadana codziennie. Moja kuzynka do perfekcji opanowała powstrzymywanie łez, a cebule zjadała jak jabłko, zostawiała tylko twardą część z której wyrastały korzonki…:)
Owoce również były zagospodarowane – latem na stole gościła zupa owocowa – kwaskowa, lekko zagęszczona kisielem, zimna (!) podawana z makaronem – syciła, chłodziła, w zależności od owoców miała przeróżne smaki i kolory…pamiętajcie, że z owoców w sklepie były jabłka, gruszki, w sezonie druzgawki  (truskawki), glubki (śliwki), maliny, jagody, porzeczki czerwone, smrodyle (porzeczki czarne), wiśnie, czereśnie czy agrest – nie było mowy o innych owocach! Czasami chodziło się zebrać morwy czy  mirabelki:) na łąki, pod las i naprawdę nikt nie robił z tego ceregieli:) Na szczaw też się chodziło. W ogródkach było szkoda na niego miejsca – skoro rósł „na łące” i przy okazji robiło się rodzinny spacer… tak się kiedyś żyło. Dziś za taką propozycję zostałabym domowo zlinczowana:) Choć na grzyby czy na jagody jeździmy i wpisane jest to już w nasza rodzinna tradycję – mój pierwszy wyjazd na grzyby pamiętam jak dziś, skończyłam 4 lata, wstaliśmy jak na dworze było jeszcze ciemno (mniemam że około 4 nad ranem) i jechaliśmy do Puszczy Nadnoteckiej kremową Syrenką mojego Dziadka.
Nie pytajcie ile osób jechało, zdecydowanie więcej niż powinno, dzieci (trójka) jechały na kolanach dorosłych, samochód był pełen:) Ale też samochodów było jak na lekarstwo, a zawrotna prędkość jaką osiągała Syrenka:):):) nie powalała na kolana. Pasów się oczywiście nie zapinało… Grzyby przywoziliśmy w kartonach (dosłownie) które zamontowane były na dachu Syrenki, kosze stały jeszcze w bagażniku, było tez wiaderko na jagody i borówki.
Uczono nas szacunku do lasu, nieśmiecenia, ciszy w lesie, nie niszczenia drzew, krzewów, krzewinek (nie było mowy o masowym zbieraniu jagód – obrywało się mozolnie kuleczką po kuleczce do kubeczka, pełen kubeczek niosło się i wysypywało do wiaderka…), grzyby były ukręcane tak, aby piętkę grzybni zostawić w ściółce, „dziurę” po grzybie zakrywało się mchem i igliwiem, a grzyb delikatnie wkładało do wiklinowego koszyka, a trujących nie było wolno ruszać, bo pożywiały się nimi zwierzęta.
Do lasu wchodziło się jak do muzeum:), Dziadek z Babcią za każdym razem stosowali stałą formułkę :” A teraz wchodzimy do lasu, więc CISZA, idziemy tak, żeby się widzieć, dzieci się nie oddalają, kto potrzebuje kija wybiera teraz (kij do podpierania), pamiętajcie, że tu mieszkają zwierzęta i nie wolno ich płoszyć”. Dorośli wysłuchiwali tak samo jak my:) Las nas gościł, wchodziliśmy na „cudze” terytorium i należało to uszanować. Wielkim krokiem omijało się żuki gnojniki, z ciekawością obserwowało się mrowiska czy ćmy śpiące na sosnowej korze… każde wyciągnięcie ręki w kierunku tych leśnych żyjątek kończyło się „daniem po łapskach” – ostrzeżenie że „nie wolno” było tylko jedno.
Zawsze były dwie przerwy, z bagażnika wyciągano składany stolik i dwa fotele oraz koc. Była herbata z termosów (takich w kratkę), jajka na twardo, chleb ze smalcem, kiszone ogórki i pomidory.
W drodze powrotnej wpadaliśmy na ryneczek małej miejscowości na sznekę z glancem, czyli drożdżówki z lukrem:)

Głos Wielkopolski, fot. Marek Zakrzewski – w linku opowiadanie pisane gwarą, polecam poczytać:)

O kawie nie było mowy, była za droga i na przydział. Zresztą nawet w domu piło się tzw. dolewki, lub dolewajki:), czyli z jednej porcji kawy, po jej wypiciu parzyło się drugą:)  Dziś kawy jest pod dostatkiem, warzyw i owoców (łącznie z egzotykami) po czubki uszu:) Wynajdujemy przepisy kuchni włoskiej, francuskiej, chińskiej, rozpływamy się nas sushi czy chińską zupką, zamiast szneki wolimy tiramisu:) Dostęp do czekolady jest tak powszechny że dzieciom przestała ona imponować. W wielu domach nie mam mowy o wykorzystaniu resztek z lodówki i przyrządzeniu z tego leczo czy tzw. zupy śmietnikowej:):):) Nie mówię, że nowości są złe – nie są, o czym przekonałam się dziś zbierając pak choi, która wyrosła na potęgę i już zaczęła zawiązywać kwiaty…najwyższy był dla niej czas aby wylądować na talerzu:)

Ogonki są bardzo kruche i soczyste

Pak choi podduszona:)

Wysiałam kilka sztuk, bo słyszałam że nie każdemu odpowiada jej smak. Nie wiem dla czego, dla mnie jest OBŁĘDNY! Same liście mają lekko gorzkawy posmak, a ogonki są bardzo soczyste, łamiąc się ociekają wręcz sokami i wodą. W smaku są jednak nijakie – świetnie gaszą pragnienie:) Poszperałam w sieci w poszukiwaniu sensownych przepisów na pak-choi i znalazłam kilka świetnych, orientalnych, w wersji zarówno wege jak i tej z mięsem. Szybki przegląd lodówki nie nastroił mnie optymistycznie – pęczek włoszczyzny i dwie piersi z kurczaka…. w szafce znalazłam jeszcze ryż mieszany (biały z dzikim), cebula i czosnek są u mnie zawsze.
Na piersi nagotowałam wywar doprawiony tylko solą i pieprzem, dorzuciłam marchew, seler i pietruszkę krojona w słupki oraz trzy pak-choi pokrojone w paski. Zupa była genialna w smaku, jedni jedli z chlebem, inni z ryżem… niebo w gębie!
Mięso wykorzystałam do kolejnej potrawy: na patelni na oliwie z oliwek zeszkliłam cebulę i dodałam czosnek. Na patelni wylądowały również przekrojone na pół trzy kapusty – wielka góra zieleniny zmniejszyła znacząco objętość, bowiem pak choi ma te same zdolności znikania co szpinak:) Po krótkiej obróbce i doprawieniu tylko solą i pieprzem kapusta wylądowała na talerzu razem z ryżem i skrojonym w plastry kurczakiem.
Zdjęcia wyszły okropnie blade, jednak od początku miesiąca niemal nie mamy słońca, a przy ołowianych chmurach wiszących nieustannie nad głowami i w południe bywa ciemnawo:)
Ja jestem w ogóle kapustożerna, uwielbiam to warzywo w każdej postaci, najbardziej z gołąbków lubię właśnie kapustę:) więc pak choi, która przede wszystkim szybko rośnie i jak mniemam cieszyć będzie moje podniebienie świeżymi główkami przynajmniej trzy razy w sezonie zasługuje na miano królowej warzywnika, co niniejszym ogłaszam wszem i wobec oraz gorąco zachęcam do wysiewu tej smacznej, zdrowej i banalnie prostej w uprawie kapusty:)
Majowy weekend: były plany, zakupy (ja ogrodowe, Mężczyźni Moi budowlane), zakasywanie rękawów, jakaś wycieczka w zanadrzu i niewiele z tego wyszło. Śledziłam co prawda prognozy i zapowiadali ochłodzenie, ba… przymrozki nawet, ale nie sądziłam, że w aż tak upierdliwej formie.
1 maja był pracowity – zapowiedzeni na popołudnie goście „wymusili” na wszystkich domownikach maksymalne sprężenie. Od kilku dni, popołudniami kończyliśmy fugowanie płytek, malowaliśmy pokoje, tańcowaliśmy z meblami po całej chałupie… na ten nieszczęsny 1 maja wyszło nam postawienie mebli na docelowym (na chwilę obecną ) miejscu i sprzątanie po tym wszystkim:) Kuchcenie w tzw. międzyczasie było już tylko przyjemnością:)
Goście na nasze szczęście spóźnili się dobre dwie godziny, co dało nam oddech i wieczór do późna spędziliśmy na full zrelaksowani, w przemiłej atmosferze.
Już tego wieczora przeprosiliśmy się z kominkami i oba roztaczały po domu przyjemne ciepełko, a drwa strzelały wesoło iskrami. W późniejszych dniach kominki grzały od samego rana…
2 maja przywitał nas deszczem i przeraźliwym ziąbem… mieliśmy jednak ważną rodzinną uroczystość na którą wybraliśmy się wszyscy, choć nie wszyscy w niej uczestniczyli – korzystając z okazji poszłam z Synem na naszą pierwszą wspólną KAWĘ:) i snując opowieści rodzinne (odwiedziliśmy bowiem rodzinne miasto mojej Prababci) wyjaśniałam Dziecięciu zawiłości genealogii.
Samo rozbudowane drzewo miałam okazję pokazać mu w Zamku Górków w Szamotułach, gdzie na wejściu na ścianie wymalowano ogromny fresk z właścicielami Szamotuł oraz Zamku, przy czym w kilku fragmentach nosił on znamiona właśnie drzewa genealogicznego sięgającego XIII wieku. Cudowności jakie oglądaliśmy w muzeum nakręciły mnie jeszcze bardziej do poszukiwań rodzinnych. Prowadząc moje prywatne śledztwo dotarłam już do udokumentowanego 1871 roku i mam nadzieję zagłębić się w jeszcze dalsze dzieje naszej Rodziny.
Gdybym wykazała się dzisiejszą determinacją 20 lat temu, miałabym okazję dowiedzieć się więcej od tych, którzy jeszcze wówczas byli, pamiętali… teraz mam tylko mgliste wspomnienia z dawnych opowieści, anegdoty które po tylu latach doczekały się zapewne cech legend rodzinnych:), kilka zdjęć nawet z połowy wieku XIX, kiedy to eleganckie Panie chadzały w pięknych, długich sukniach z gorsetami oraz cudnych kapeluszach i ogromne ułatwienie w postaci cyfryzacji i rozbudowy Internetu:) Skany aktów ślubów, urodzeń czy zgonów naszych Przodków, fragmenty artykułów w gazetach, ogłoszenia jakie dawali szukając pracowników (!!!) w swoich sklepach czy fabryczkach, rzesze ludzi tak jak my szukających swoich korzeni i poszukujących cioć, wujków, dziadów, pradziadów czy kuzynostwa w sieci jest przeogromnym ułatwieniem.
Nie istnieją również granice państwowe w tej „sieci wzajemnej adoracji”, więc wymiana informacji między Polską, Niemcami, Anglią, Rosją, Ukrainą czy Stanami Zjednoczonymi przy znajomości języka i umiejętnym przeszukiwaniu Internetu  zdecydowanie zwiększa nasze możliwości w poszukiwaniu korzeni.
Czas ku temu okazał się przedni, bowiem ziąb jaki towarzyszył nam w długi majowy weekend nie odpuścił ani na krok zarówno w sobotę jak i w niedzielę.
Truskawki i wrażliwe warzywa okryłam agrowłókniną, bowiem zapowiadano przymrozek, który faktycznie zawitał. Przezornie nie wysadzałam pomidorów i innych wrażliwców, co zdecydowanie wyszło na dobre:)
Niestety nie zabezpieczyłam drzew owocowych (no bo jak???) i oczom moim ukazał się smutny widok zbrązowiałych kwiatów i maleńkich owocków oraz smętnie zmarzniętych i zwisających końcówkach pędów.
Zbiór wiśni, jabłek i śliwek będzie mniejszy przynajmniej o połowę i to już na starcie. Jakakolwiek anomalia pogodowa jeszcze spotka mój ogród i zbiory zmniejszą się jeszcze bardziej. O dziwo nic nie stało się owocom na szczepionych małych drzewkach: porzeczki i agrest mają się całkiem dobrze:) My zaś spędziliśmy resztę majowej laby grzejąc się przy kominku i popijając resztki nalewki zeszłorocznej czarującej ciągle zaklętym w szkarłatnym płynie aromatem owoców dojrzewających w słońcu i zaczytując się w historycznych lekturach:)
Ziąb majowego weekendu lekko odpuścił wczoraj – dziś wyszło słońce i zrobiło się ciepło. Czas wyjść w ogród i obejrzeć co jeszcze nie wytrzymało tego chłodu, wiatrów i siekącego chwilami  deszczu… Czas też na kolejna odsłonę warzywnika:) W majowym niedoczasie mam znów jeden dzień wolnego i muszę go dobrze wykorzystać, bo od jutra Wielka Pardubicka rozpoczyna się na nowo:)

Zielone, Majowe, Ciepłe
uściski wszystkim ślę!

Miłego tygodnia!

Trzymamy kciukasy za LATO…nieśmiało…:)

21 komentarzy

  1. Twój post nastraja optymizmem. Dziękuję za to połączenie smaków i sentymentalną podróż w przeszłość:-)
    Pozdrawiam ciepło

  2. :))))))))))ależ ci dziękuję za wspaniałą podróż sentymentalną:)))))))))))))))) a ja zauważyłam,że od kilku lat "zimnych ogrodników " mamy w długi majowy weekend!!!

  3. Nie znałam żadnej z tych nazw i większości z tych potraw, więc z wielką ciekawością przeczytałam Twoje wspomnienia i dziękuję, że się nimi podzieliłaś. My też często jadaliśmy fasolkę szparagową ze smażoną tartą bułką i twarożek w rzodkiewką – do dziś mam do nich ogromny sentyment, bo kojarzą mi się z latem. Placki ziemniaczane z cukrem jadała moja babcia, ale ja jakoś nigdy nie mogłam się przekonać do tego połączenia. I jedliśmy jeszcze twarożek z miętą i cukrem i cudowną zupę szczawiową. Wyprawy do lasu też przypominają mi dzieciństwo – dziadek był leśniczym i chodziliśmy na grzyby i jagody całą dużą rodziną. Pamiętam taką samą dbałość o szanowanie tego, co rośnie w lesie. I jak dziś pamiętam nasz dziecięcy płacz, kiedy komuś zdarzyło się przewrócić i wysypać pełny garnuszek jagód, malin, czy poziomek 🙂 Fajnie wrócić do tych wspomnień.

  4. Dzięki za tę opowieść o smakach dzieciństwa i o wychowaniu w szacunku do otaczającego świata. Poczułam się niemal jak w domu, chociaż słownictwa przez Ciebie przytaczanego zupełnie nie znam 🙂 Reszta się zgadza 🙂
    Powrót do korzeni… zawsze mam ciary, gdy odwiedzam rodzinne miejsca. I też żałuję, że za młodu byłam głupia, bo chociaż uwielbiałam słuchać rodzinnych opowieści, to ich nie notowałam i teraz "gucio" pamiętam.
    Straty w ogrodzie podobne, a pak choi dopiero czeka w kolejce do wysiania. Pozdrawiam 🙂

    • To tak jak ja – pamiętam co nieco, ale to za mało, żeby odtworzyć historię. Nie mam tego "szczęścia" potomkinią ludzi o których pisały pierwsze strony gazet, więc oprócz suchych faktów i dat pozostały tylko rodzinne opowieści które pamiętam jak przez mgłę. Ale szukam wytrwale i posiłkuję się zdjęciami. Pak choi wysiewaj koniecznie, niebo w gębie:)

  5. U mnie było podobnie. I nawet nazwy troszkę mi znane, bo ojciec pochodzi z Konina.
    W domu było proste jedzenie, a jakże smaczne i zdrowe. Mama uprawiała warzywa i mieliśmy na działce krzewy owocowe. Staram się Absorberom takie rzeczy serwować, ale jeszcze "nie czują bluesa" i nowinki źle przyjmują. Owoce krajowe, agresty, porzeczki- to dla mnie smaki nie do zastąpienia; całe szczęście młode też doceniają.
    A za agrest i czarna porzeczkę to bym się pociąć dała! 🙂

    • Wpajaj, czego mam anie nauczy, duży Absorber nie będzie umiał:) Ja też wolę nasze owoce od egzotyków, choć za pomarańcze w okresie Bożego Narodzenia dałabym się pokroić:)

  6. Skany metryk w internecie to dobrodziejstwo, chylę czoła przed tymi pasjonatami, którzy poświęcają swój własny czas spędzając go w archiwach i fotografując metryki. Wiele danych swojej rodziny znalazłam, zazwyczaj przeglądam je zimą, bo można w nich ugrzęznąć na długo. W Poznaniu byłam dwa razy w latach 60-tych, niestety nie zwracałam wówczas uwagi na to co jem, za to po dwutygodniowych pobytach łapałam tamtejszy akcent 🙂 Moja Mama robiła nam często takie buły na parze, ja niestety nie umiem ich robić.
    U nas od wczoraj jest ciepło, oby było tak jak najdłużej bo zimna mam zdecydowanie dosyć.
    Pozdrawiam serdecznie.

    • Buły na parze, czyli pyzy:) Trochę gulaszu i kiszony ogórek – obiad palce lizać!!! Akcent łapię podobnie szybko, krótki pobyt w Italii i dwa tony głośniej gadałam gestykulując przy tym tak, że się rodzinka uchylała żeby nie oberwać:) Internet w ogóle jest niesamowitym oknem na świat, skarbnicą wiedzy i dla wielu wspaniała formą kontaktu:) Pozdrawiam znad nareszcie naprawionego laptopa…:)

  7. Madziu mam wrażenie że opisałaś moje dzieciństwo:) Ale nie dziwota, każdy z nas miał podobne… Te proste dania, ten smak jest nie oceniony bo na samą myśl przenosi nas w beztroskie lata. Myśle, ze pomimo tego ze mało mielismy, nasze dzieciństwo było zdecydowanie bogatsze niż mają nasze dzieci w tym swoim bogatym dzieciństwie. My umieliśmy sie cieszyć i docenić każdą rzecz, a teraz? kto by tam kręcił kogel mogel czy różnorakie porzeczki z cukrem???? A chleb z masłem i cukrem??? Ten smak był nieoceniony… Wyprawy do lasu i ja miałam…też cała watahą:) I ten szacunek do lasu…nikt nie pomyślał żeby papierek wyrzucić pod drzewo. A teraz? przecież to nie "moje"! Wrr…ale cała nadzieja w nas rodzicach zeby przekazywać ten szacunek naszym dzieciom…
    Madziu cudowny ten post…zresztą ja bym Cie mogła czytać i czytać…ale to już wiesz:) Cudnego słoneczka Ci życze!

    • Oj tak, moje dzieciństwo spędziłam na trzepaku z koglem moglem serwowanym na deser:) Teraz moje dziecię wiecznie się nudzi i ma mi trochę za złe, że serwuję mu małe kawałki mojego dzieciństwa jako wzór…koledzy są inni, choć i tak na wsi jest nieco lepiej niż na podwórku w mieście. Pozdrawiam, słoneczko się przyda, bo u nas zimnawo ostatnio i mokro…za mokro:)

  8. Aaa chyba zjadło mój komentarz…zajrzę później

  9. Pięknie opisałaś wyprawę do lasu. To dokładnie tak było! Może poza biwakowaniem, bo tego unikam, uczę jednakowego stosunku do przyrody swoje dzieci:) Dziękuję ci za tę opowieść, przypomina i wzbogaca. Co ciekawe jeszcze odnośnie wykorzystywania resztek z lodówki. Uczę się tego bo wyrzucanie jest takie bez sensu a rodzina najbardziej lubi obiady "na winie" tzn co się nawinie to wpada np do zapiekanki. To ma sens a mnie bardzo cieszy. Starość to chyba. Pozdrowienia serdeczne

  10. Lecę od góry z komentarze, ale pewnie i tak nie napiszę wszystkiego co mi się nasunęło 😉 Szabelek… Ha! Moja mama najmniejszy fragment znajdzie, żeby fasolę mi tu posiać, a już szabelek obowiązkowo. Ja ostatnio mały zagonek pyrek powsadzałam, bo jakoś takie magiczne jest dla mnie wykopywanie bulw. Młodziutkich, obowiązkowo NAJWYŻEJ skrobanych, z masełkiem i własnym koperkiem (mam ślinotok w tym momencie). W ogóle prawie wszystko co wymieniłaś u nas też się jadło. Z zup owocowych obowiązkowa była wiśniowa z kafelkami (manna ugotowana na gęsto i pokrojona w kostkę – kafelki). Jak na szczaw nikt nie chce z Tobą iść to zapraszam do siebie. U mnie za płotem na ugorze rośnie sporo i taks obie myślę, że za tydzień można by zjeść zupkę 🙂 Las – ha! Ja mojego Młodego tego wszystkiego teraz uczę. Nie wyobrażam sobie inaczej. Nie mogłabym z krzykiem lecieć przez las. To tak jakby z krzykiem lecieć przez środek kościoła… Twoja kapucha wygląda smakowicie. Pewnie się skuszę na nią w przyszłym roku. W ten weekend mieliśmy młodą zwykłą kapustkę duszoną – pycha! Przed mrozami też szalałam po ogrodzie z agrowłókniną. Wszystko przetrwało. Chyba tylko brzoskwinia w tyłek lekko dostała. Ale papierówka zapowiada się na bogato w tym roku. Jak nie przerobię to ślę owoce do Ciebie. A fiksację genealogiczną też miałam całkiem niedawno. Dokopałam się daleko, ale jeszcze jedno ogniwo mam do sprawdzenia w wakacje, bo nie wszystkie dane w necie już są 😉 Teraz wracam do ogrodu, bo jutro znowu praca…

    • Czyli nie tylko ja tam miałam:) Nie tylko ja dalej przekazuję dziadkowe mądrości, co mnie bardzo cieszy:) Ja za szczawiem nie przepadam, więc nie żałuję, zielona zupę z jajkiem dzielonym na cztery wspominam raczej z niesmakiem:) Nasza przeszłość bywa zaskakująca, jeden ze znajomych dokopał się do niezbyt chlubnej przeszłości swojego pra pra pra…, ale przyjął na klatę i choć epizod niezbyt chwalebny, to jednak "kawał historii" jak mawia – "bez make-upu i photoshopa":)

    • He, he – ja póki co odkrywam dość pozytywne rzeczy. Ale aż dziwne, że farmaceutą nie jestem ani żyłki do handlu nie mam 😉 A szczawiowa pyyyyyycha – co Ty mówisz, że nie?! Tylko u nas jajko nie na cztery a pokrojone w kosteczkę. A jeszcze jak żółty ser się zabłąka i rozpuści lekko… Mniam!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*