CZARNA… i resztę dopowiedzcie sobie sami:)

Wczoraj do sprawy podeszłam lajtowo- jakbym to wiatru w życiu nie widziała…no ok, trochę mocniej podmucha, jak się wydmucha to przejdzie i już:) Oczywiście zabezpieczyłam to i owo, więc sumienie miałam czyste…w nocy wiało, ale nie żeby zaraz huragan…:) Wstałam skoro świt, a nawet przed, bo miałam dziś „sądny dzień”, między innymi tak zwaną wizję lokalną, czyli łażenie po polach i liczenie drzew, a potem wariactwo w pracy…wyglądam za okno tymże świtem, a tam…w szelonym rytmie wielkie jodły sąsiadki gną się to w prawo, to w lewo, orzech sąsiadkowy targany we wszystkie strony świata, moje sosny zaś przyprawiły mnie o palpitację serca, bo tak się gięły, że w pewnym momencie uznałam, że jednej brakuje,,, jak nic złamana! Wizja oczywiście odwołana, no bo zmysły mamy może artystyczno – przyrodnicze, ale jeszcze do tego zdrowe:) Wiało, sypało kaszą śniegową, śniegiem…zasypało nam ogród w jedną chwilkę. Ale potem się lekko uspokoiło, temperatura wzrosła, słońce ostre wyszło i stopniało co nasypało:) Pojechałam do biura, ciągle jednak wsłuchiwałam się w prognozy. Na bieżąco miałam relację z południa Polski, bo Połówka szanowna w rozjazdach kolejno odwiedziła Wrocław, Kraków i potem w stronę Ukrainy… Kiedy na dworze szarzało i mieliśmy już wszyscy nadzieję, że Xsawery poleciał hulać w inne strony, zawitała do nas snieżna burza i w chwilę ponownie zasypała wszystko białą pierzyną. Zrobił się niezły minus na dworze i znów wiał lodowaty wiatr – na ulicach szklanka w 5 sekund… Trasę, którą zwykle pokonuję w kwadrans teraz jej 2/3 miałam za sobą, a na zegarze odmierzone… półtorej godziny…korek …
… bo górki – auta w rowach, autobusy w poprzek drogi, ktoś chciał zawrócić z korka i się przeliczył, ale wrócić też już nie mógł…zmianiłam trasę – cudem zrobiłam zawrotkę (na krzyżówce) i pomknęłam ślimaczym tempem do domu „na około”. 
Też miałam górki, nawet większe niż na normalnej trasie, ale przynajmniej nie tak oblegane. Górki moje przyjęłam dzielnie na klatę (a raczej na opony – zimówki na szczęście:)) i powoli, uważając na każdy ruch czy skręt kierownicą wpełzłam na jedną – zjazd, drugą – zjazd, trzecią…i ta opada w doliny baaardzo stromo. Na górce już nie szklanka, a lustereczko:) Hamulec do dechy, a auto jedzie. Nie byłam jedyna w tym sznureczku, ale miałam to szczęście, że prawie sami mądrzy ludzie jechali wraz ze mną: powoli, z daleka od siebie, bez żadnych gwałtownych manewrów…Przykleiłam się więc do krawężnika bokiem opon i tak jak po nitce, zdzierając kołpaki (oj tam oj tam, plastikowe i tak potrzaskane, a do tego tylko dwa:)) sunęłam w stronę domu z prędkością nierejestrowalną przez zegar (ledwo się od zera odchylała wskazówka…)  Pan za mną jednym kołem wjechał na chodnik, miał przyczepność jednostronną spryciaż:) Pan przede mną  jadący „niezłą furą” wnerwił się na tempo i chciał być lepszy od mojego Mati’ego…hehehe, pobuzował kołami, zrobił dwa piruety, o mało nie skosił (auto samo jechało, a właściwie ślizgało się) czerwonego samochodu z piękną blond kierowcą:) Może specjalnie?:) W końcu spokorniał i grzecznie wrócił do szeregu (blondyna go wpuściła). Tak więc jak już dotarłam do domu, miałam z nigo nosa nie wytykać, ale trzeba było z psem na spacer…Ile w domu byłam? Chwilę dłuższą…za oknem biało. Biała ściana mokrej zadymki. Śniegu wedle moich stóp – do kostek, czyli sporo. Zaliczyłam spacer z psiurem i odśnieżanie. Krew nabrała rozpędu, policzki się zarumieniły. Podjechałam jeszcze do sklepu po orzechy w czekoladzie, ale nie było, więc kupiłam czekoladę z orzechami (z okienkiem:)) i mandarynki. W domu zapachniało świętami….bo dla mnie święta pachną poamrańczą, mandarynką i orzechami… Na palenie w kominku brak mi już sił, zresztą kaloryferki cieplutkie, syn zaczytał się w książce przyniesionej przez Mikołaja do naprędce czyszczonego buta:):):) Zapaliłam świece…wzięłam gorącą kąpiel, opatuliłam się w mój puchaty szlafroczek, naciągnęłam na wiecznie zmarznięte stopy skarpety z frotki:) i popijam herbatkę malinową… i przegryzam kaloriami czekoladowymi…i zasypiam z tym śnieżnym rumiencem, z poczuciem, że mimo wszystko to był dobry, pracowity dzień:) 
Miłego weekendu!!!

20 komentarzy

  1. Jestem pełna podziwu dla tego jak sobie poradziłaś z powrotem. Wiem co to znaczy jak się jeździ po lodzie…My na szczęście zdążyliśmy wrócić na minutę przed śnieżycą i zanim zapadł zmrok… I sympatyczny koniec dnia miałaś, mimo wszystko 🙂 Ściskam serdecznie:D

  2. Ja dziękuję uprzejmie za taką adrenalinkę. Znam lepsze, np. ratowanie kota z łap i pysków dwóch psów w amoku…

    • Oj Hana, może Ty do zwierząt przemawiasz jak dr Dolittle? Mi Kaziu zawsze powtarza: nie stawaj między dwoma psami! – to jak odgradzam Oriona od potencjalnej przekąski. Z kotem nie próbowałam, nie musiałam-same załatwiały sprawę, a pies odpuszczał:)

  3. Madziu ty to nawet horror potrafisz tak ciekawie opisać, że ja czytając Twoją relacje miałam jedno w głowie: "ale fajnie" :))) Ale na poważnie to wiało wczoraj strasznie, mój mały piesek wagi 3,00kg jak balonik na wietrze, na smyczy wygladała:)))

    • Wiesz Ewa, bo było fajnie, taka adrenalinka jest super, ale tylko wtedy jak w końcu mija i całość dobrze się kończy:) Ja tam była z siebie dumna że dojechałam bez stłuczki i nie musieli mnie z rowu wyciągać:) Ale jak wróciłam do domu (w sumie jechałam 3,5 godziny!!!) i powietrze ze mnie uszło, to padłam jak kawka…Wiało jak smok, dziś też wiało, jest zimno i mokro, a tego nie lubię.

  4. Na Mazurach dopiero w tym roku miałam prąd (pożyczony od sąsiada) a tak 6 lat bez, dało radę, ale to było latem, długo jest widać. Wieczorem lampy naftowe, świece i kaganki dla nastroju. Ludzie jakoś sobie radzili bez prądu, ale my juz mamy za dużo sprzętu, który jest od niego zależny. No i net!!! Tego by mi brakowało najbardziej.

  5. U mnie to samo, ale przesiadłam się w pociąg, bo po takiej szklance nie dojechałabym daleko;) Mam prąd;)

  6. I u mnie powiało i posypało, ślisko, ale na szczęście bez szklanki. Współczuję tej draki na jezdni, dobrze, że wszystko dobrze się skończyło. Dla mnie zima, śnieżek, a szczególnie okres świąteczny kojarzą się z zapachem i smakiem czekolady i pomarańczy oraz zmiksowanych truskawek zamrożonych latem 🙂
    Miłej soboty:-)

    • No truskawek zimą jeszcze nie miałam:) Draka jak nic, sobota już lajtowa, choć nadal wieje lodowato… Ale przynajmniej śnieg bielutki leży:) Pozdrawiam!

  7. Oj to dałaś sobie nieźle radę kobitko na tych drogach. Ja bym chyba nie ogarnęła tematu. Na szczęście wczoraj o 13ej wróciłam i nie brałam udziału w tym najgorszym szaleństwie. Ale mój M. to i owszem. U nas właściwie dopiero po zmroku nasypało i to też bez wielkiego szaleństwa. Wiatr też już spokojniejszy, świerki nie szaleją przy bramie i nie duje tak strasznie w kominie. Ale nie żebyśmy różowo mieli – co to to nie. Pisanie listów w czwartek przy świecach, bo prądu brak. Poranne wstawanie wczoraj przy świecach – bo prądu brak. W ciągu dnia na szczęście trochę dali. Ale wieczorem znów ciemno jak w d… Od rana dziś to samo! Teraz korzystam z darów cywilizacji, ale stanowczo zapas świeczek muszę uzupełnić 🙂 najważniejsze, że szkód w ogrodzie nie ma 😉

    • Brak prądu jest fajny, ale krótko terminowy (tak na jeden, dwa wieczory)-robi się rodzinnie i romantycznie. Pod warunkiem oczywiście, że ogrzewanie nie jest na prąd:) Dobrze, że ogród nie ucierpiał.
      Pozdrawiam:)

  8. Potwornie boję się szklanki od kiedy bez mojego udziału, ale ze mną w środku, samochód pojechał sobie sam przez skrzyżowanie, choć był na podporządkowanej. Panika, ale cudem nic nie jechało.
    Po ponad dobie mam prąd!

    • Tak się zastanawiałam z tym prądem po komentarzu Zosi – jakby go nie było dłużej niż tydzień, to 3/4 społeczeństwa chyba by zwariowało! A chaos byłby taki, że głowa mała:) Tez nei lubię takiej szklanki, bo człowiek na nic nie ma wpływu-jeden nerwowy ruch i klapa. Dzić w radio słyszałam, jak strażacy wyciągali z rowów ludzi nocujących w autach właśnie z powodu tejże szklanki i zasp śnieżnych…no współczuć takich Mikołajek tylko.

  9. U mnie też "zefirek" rozrabia, popołudniu złamał dwa słupy na polu, więc czas jakiś bez prądu byłam. Miałam okazję zastanowić się nad kruchością naszej cywilizacji. Wiaterek powiał i wszystkie moje "ostatnie krzyki" technologii , mogłam sobie odwiesić na przysłowiowy kołek. Pogoda wciąż uczy nas pokory…
    A wiesz, że moje święta tez tak pachną, tylko u mnie jeszcze jest cynamon :)))
    Pozdrawiam serdecznie!

    • Podobno największe szkody wywołałby zamach terrorystyczny na…elektrownię. Starczy odciąć na stałe prąd i ludzie tyłka sobie nie będą umieli podetrzeć:) Cynamon też, ale "od dorosłości", więc tak się nie pamięta. Ale pomarańcze w dobie totalnego deficytu cytrusów w latach 70-tych, to był rarytas na który czekało się cały rok! Jak znalazło się dwie, trzy sztuki w paczce świątecznej, to człowiek skakał wyżej jak urósł:) Pozdrawiam przedświątecznie!

  10. z okienkiem;-DDD
    nono
    ale hardkor
    nie to, co u nas
    u nas lajtowo, coś tam powiewa. Iglakiu się gną, liściaki ledwo poruszają, robinie, suche, trzeszczą. Na wszelki nie poszłam na kompost, bo jedna taka sucha leży na jednej młodej i nie wiadomo, ile to wytrzymie.
    Ale pracę odwołałam:-)

    • Wiem, że u Was lajtowo, od Leszna można było kraj grubą krechą na pół podzielić, choć podobno jeszcze grubszą od Piły…Na gałęzie uważaj, mogą niezłego guza nabić:)

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*